Witajcie,
proszę Was, bardziej doświadczone osoby o ocenę sytuacji, którą opiszę poniżej, ponieważ trochę się w niej zagubiłem...
Otóż moja "przygoda" rozpoczęła się na początku listopada 2015 roku. Ból jądra promieniujący do pachwiny i brzucha. Nie zastanawiałem się długo - prywatna wizyta u urologa i diagnoza po usg- stan zapalny. Profilaktycznie miałem oznaczyć markery (AFP, LDH, B-HCG) i wszystkie wartości książkowe w normie. Dostałem antybiotyki na 2 tygodnie i czopki przeciwzapalne. Miałem stawić się na koleją wizytę przed świętami Bożego Narodzenia. Kolejne usg, oznaczenie markerów (książkowe, ok) i diagnoza, że się zmniejszyło (faktycznie czułem ulgę, że jest ok), choć zostało lekkie pobolewanie oraz informacja, że "coś tam widać" i po Nowym Roku mam zrobić kolejne usg (lepsze, w innym mieście, ponieważ pochodzę z małej miejscowości i ten drugi sprzęt miał być lepszy). Więc pojechałem w połowie stycznia na to "lepsze" usg (znów przedtem miałem oznaczyć markery i było ok) i diagnoza, że w jądrze jest guz (widoczny na zdjęciach). W tym tygodniu miałem wizytę i na przyszły piątek już umówiony termin operacji. JESTEM ZSZOKOWANY. Czytałem Wasze posty i bardzo często pisaliście, że diagnoza palpacyjna (dotykiem) i usg zrobione przez urologa starcza, aby szybko postawić diagnozę. A tu u mnie leci 3 miesiąc... Jak się czuję? Zupełnie ok. Jądro nie boli, ale mam uczucie ciężkości. Moje pytanie brzmi czy może to być coś innego niż zmiana nowotworowa, a oni chcą ciąć mnie, bo tego wymaga sztuka? (bo jak czytałem, w przypadku nowotworu jądra nie robi się biopsii) Czy może przeczekać jeszcze trochę czasu i zasięgnąć opinii innego lekarza?
Czy może racjonalizuję sobie to wszystko ostatnim krzykiem nadziei, nie chcąc się tak "pochopnie" podstawić pod nóż... Oceńcie proszę sytuację. Dziękuję Wam bardzo za wszelką pomoc, Michał